Zachwyciłam się kiedyś pewnym wierszem Jana Twardowskiego. Napisał, że Bóg się ukrył po to, żeby było widać świat, bo gdyby się ukazał to sam byłby tylko.
„Miłość, której nie widać – nie zasłania sobą” – to jedne z najpiękniejszych słów, których nie potrafię zapomnieć.Od tamtej pory przenika mnie tak głębokie pragnienie – by w miłości być jak On.
By kochać miłością, która nie zasłania sobą. By kochać i zostawać w cieniu. By kochać i cieszyć się rozkwitem innych. By kochać i być kibicem sukcesów ludzi, którzy źle mi życzą. By kochać po cichu a jednocześnie by tak silny był dotyk mojej miłości.
By kochać tak aby wszyscy czuli się tak jak ta stara Indianka:
„Podczas swych częstych pieszych wędrówek do Temuco, pewna stara Indianka z Araukanii zawsze przynosiła mojej matce kilka przepiórczych jaj i garść jagód. Matka nie znała jej mowy, poza prostym pozdrowieniem „Mai-mai”. Staruszka zaś nie mówiła po hiszpańsku, lecz mimo to chętnie piła herbatę i zajadała się ciastem, chichocząc z zadowoleniem. My, dziewczęta, przyglądałyśmy się z fascynacją warstwom jej barwnej, ręcznie tkanej odzieży, jej miedzianym bransoletom i naszyjnikom z drobnych monet. Na wyścigi starałyśmy się zapamiętać śpiewną frazę, którą powtarzała za każdym razem, gdy zbierała się do wyjścia.W końcu nauczyłyśmy się niełatwych słów i powtórzyłyśmy je misjonarzowi, a on nam je przetłumaczył. Pozostały w mej pamięci jako najmilszy komplement, jaki kiedykolwiek słyszałam: „Wrócę tu jeszcze, bo lubię siebie, gdy jestem przy tobie.”